Usiadł w Sebastian przybył do południowego Vermontu późnym popołudniem nogę. Zamknął oczy i oddychał głęboko. Musi We fiołkowych oczach rozbłysły iskierki. - Mogę na niego zaczekać? – Wzruszył ramionami. – No, prawie nigdy. Zdarzało mi – Już ci mówiłam. Na urlopie. Zwiedzałam sklepy w Nowej Alexandra pchnęła Victorię na krzesło. sterylną gazę w środku dezynfekującym, oczyściła najgorsze Plato Rabedeneira i Sebastian Redwing. imieniu. Może nie czyniła tego świadomie, jego biura, ale w ogóle go tam dzisiaj nie było. Poszłam więc do – Siedzimy na ganku z Madison i łuskamy fasolkę.
- Mały Książę popatrzył zdumiony na Różę. Ona jednak w tej chwili udawała, że jest bardzo zajęta starannym Róża zamyśliła się. - Panno Dexter? - zawołał tamten po raz trzeci, a ton jego głosu sugerował, że to już ostatnia próba. - Dobra rada, panie Merchant - wycedził Watkins. Utkwiwszy wzrok w Becku, uśmiechnął się lubieżnie. - Zajrzałeś już między nogi jego siostry? Rzeczywiście jest taka świetna w te klocki, na jaką wygląda? Jakimś nadludzkim wysiłkiem woli Beck zdołał pozostać na miejscu. Zza lady wychynęła kelnerka i podeszła do Klapsa. - Nie będę tolerowała w tym lokalu takiej brudnej gadaniny. Jeśli chcesz coś zjeść i wypić, zajmij miejsce przy stole. - Wręczyła mu kartę dań. Klaps odepchnął jej rękę. - Nie chcę niczego do jedzenia ani do picia. - Wobec tego po co tu przyszedłeś? - Nie twoja sprawa, ale i tak ci powiem. Miałem się tu spotkać ze znajomym, w interesach. Kelnerka nie wydawała się onieśmielona. Oparła ręce na biodrach i zmierzyła wzrokiem Watkinsa, jego brudne niebieskie dżinsy, poszarpany podkoszulek odsłaniający ramiona, na których widniał szereg tatuaży, większość z nich dość niecenzuralnych, niektóre wręcz obsceniczne. Prawie wszystkie wyglądały na dzieło amatora. - Nie zauważyłam, żebyś był ubrany jak na oficjalne spotkanie biznesowe - powiedziała. - A my nie wynajmujemy tego lokalu jako darmowe pomieszczenie biurowe. Zamawiasz coś albo wychodzisz. - Dobry pomysł - skomentował kwaśno Chris. Klaps spojrzał na nich ze złością. - Banda pedałów - rzucił. - Nie wiem nawet, który z was jest dziwką. Z tymi słowy odwrócił się i wyszedł z baru. Obserwowali przez okno, jak gramoli się na motocykl i wyjeżdża na pełnym gazie z parkingu. - Mówiłem ci, Beck, że Klaps oznacza kłopoty - burknął Chris. - Nie trzeba będzie na nie długo czekać. - Może już nie musimy czekać. Słyszałeś, co powiedział o fabryce. Widziałeś, jak zareagował, kiedy wspomniałem o Dannym? Stracił nieco pewności siebie, tylko odrobinę i na ułamek sekundy. Myślę, że powinniśmy o tym porozmawiać z Rudym. - W porządku. Jutro. Teraz mamy jednak poważniejszy problem. Myślisz, że powinniśmy odczekać ze dwa dni, zanim powiemy Huffowi? - O Watkinsie? - O Billym Pauliku - powiedział Beck niecierpliwie. - Dziś w nocy w waszej odlewni człowiek został poważnie okaleczony. Na całe życie. Pracował dla Hoyle Enterprises od siedemnastego roku życia. Co teraz zrobi? - Nie wiem. Dlaczego się na mnie złościsz? To nie ja wsadziłem mu ramię do tej maszyny. Skoro pracował dla nas od tylu lat, powinien doskonale zdawać sobie sprawę z niebezpieczeństw i bardziej uważać na to, co robi. - Billy próbował dokonać jakiejś drobnej naprawy podczas pracy podajnika. - Wziął na siebie ryzyko, chociaż nie miał kwalifikacji do wykonania reperacji. - Dlatego że musiał to zrobić. Myślał przede wszystkim o produkcji, nie o bezpieczeństwie, bo tak kazano mu rozumować. Tę maszynę należało wyłączyć, zanim ktokolwiek się do niej dotknął. - Powiedz to George'owi Robsonowi. To on jest kierownikiem działu BHP i ustala kryteria, według których decyduje się, czy dana maszyna powinna zostać wyłączona. - George robi tylko to, co każecie mu ty i Huff. Chris oparł się o ściankę działową i popatrzył uważnie na Becka. - Po czyjej stronie stoisz? Wciąż jeszcze zwyciężała w niej siła woli, ale pokusa atakowała coraz mocniej, nadwątlając wszelkie postanowie¬nia. Na szczęście Mark podniósł głowę. Na widok jej błęd-nego spojrzenia zaklął ponownie. głupotę i chciwość. Zbyt późno zrozumiałem, że nie wystarczy dużo wiedzieć, aby żyć mądrze. Zawiodłem tych, Zachodzącego Słońca - mówiąc to Mały Książę wskazał na Różę - specjalnie dla ciebie. Jeśli je zasadzisz Latarnika, Geografa oraz na Ziemi. Ptaki przylatywały nie wiadomo skąd, a potem odlatywały w sobie tylko Uważniej zlustrowała jego ciemny strój, przypominający mundur, ozdobiony jakimiś wymyślnymi obszyciami, ple-cionymi sznurami i wstęgą z orderem. Nie, nie admirał, chyba jednak książę. przyjemnym. Gołąb zapewniał, że gdy rozmawiał z Maską, zmieniała ona swoje oblicze po każdym drewnianą podłogę. Pomieszczenie było dyskretnie oświetlone stojącymi na stolikach świeczkami i kryształowym żyrandolem zwisającym z gipsowego medalionu na środku sufitu. - Moje gratulacje dla szefa kuchni, podobnie jak dla dekoratora wnętrz - powiedziała Sayre, kiedy wyszli na zewnątrz, aby wypić kawę. - Dopilnuję, żeby się o tym dowiedzieli. - Jak znalazłeś to miejsce? - Nie ja, tylko moja mama. Przyprowadziła mnie tutaj, żeby uczcić mój dyplom prawnika. - Pochodzi z Nowego Orleanu? - Rodowita mieszkanka. - To ona nauczyła cię francuskiego? - Gdy jeszcze nosiłem pieluchy - uśmiechnął się. Kelner nalał im kawy i zostawił samych. Beck dodał do płynu porcję grand marnier, a potem podał filiżankę Sayre. - Nie jest to wprawdzie bar w Destiny, ale robią, co w ich mocy. Uśmiechnęła się i z filiżanką w dłoni podeszła do poręczy balkonu. Nie wiadomo skąd dobiegały dźwięki muzyki, snujące się nad dachami domów. Podwórko poniżej tonęło w głębokim cieniu. Fontanna na środku bulgotała letargicznie. Rzeźbionemu aniołkowi brakowało kawałka dłoni, a jego stopy porośnięte były mchem. Z pęknięcia w podeście wychylał się zadziorny kwiatek. Nikt nie przeszkadzał mu rosnąć tam, gdzie chciał, podobnie jak pnączom i krzewom. Sayre podobały się te niedoskonałości. To właśnie intymność popadających w ruinę budynków przydawała Dzielnicy Francuskiej uroku i tajemniczości. - Wczoraj w nocy Chris wyznał mi, że nie zabił Danny'ego - powiedziała w cichą przestrzeń podwórca. - Jego słowa zabrzmiały dość szczerze. Beck stanął tuż za nią. - Może gonimy za własnymi ogonami? A jeśli Danny'emu udało się popełnić idealne samobójstwo? Sayre dopiła kawę, odstawiła filiżankę i spodeczek na srebrną tacę stojącą na stoliku, po czym wróciła do balustrady. - Co jest dla ciebie święte, Beck? - Dlaczego pytasz? - Chcę ci o czymś powiedzieć, ale musisz przysiąc na to, co najświętsze, że nikomu o tym nie powiesz, ponieważ informując cię o tym, nadużywam czyjegoś zaufania. - W takim razie nic mi nie mów. - Myślę, że powinieneś się dowiedzieć. - W porządku. Wynajmij mnie. Pięć dolarów zaliczki. Będę wtedy z racji zawodu zobowiązany do zachowania twojej tajemnicy. - Myślałam o tym - przyznała Sayre. - Nie mógłbyś jednak zostać moim prawnikiem. Konflikt interesów. - Zatem to, co chcesz mi powiedzieć, ma związek z Chrisem? - Właściwie z Dannym. Spojrzała na niego uważnie, przyglądając się światłocieniem igrającym na jego twarzy w świetle lamp gazowych. Tego dnia, gdy się poznali, nazwala go pachołkiem swojego ojca. Od tamtej pory nie zrobił zbyt wiele, aby zasłużyć sobie na inne miano. Przyznał się do wystawienia jej na spotkaniu z McGrawem po to, aby zobaczyć reakcję Chrisa na zeznania staruszka, ale czy to prawda? Clark ostrzegł ją, aby miała się na baczności przed Merchantem. Zaledwie kilka godzin temu zastanawiała się, jak może być tak nieszczery. Wątpiła nawet w motywy leżące u podłoża jego I nagle zrozumiał, że znalazł swoją drugą połowę. To właśnie jej brakowało mu do szczęścia. Właśnie jej - dziel¬nej, niezależnej, spontanicznej, bosej, dziko upartej. Właśnie jej - wrażliwej, oddanej Henry'emu, kruszącej pancerz, jaki otaczał jego poranione serce. - Nie szukam twojej aprobaty. - Szkoda - uśmiechnął się jeszcze szerzej. - To coś bardzo specjalnego. Gdy zamówienie było gotowe, zanieśli papierowe łódki wypełnione jedzeniem na pobliski stolik skrywający się pod koronami zielonych dębów. Z najniższych gałęzi, pomiędzy brodami mchu hiszpańskiego zwisały sznury lampek choinkowych. Któryś z klientów włączył radio, dostrajając je do stacji grającej muzykę zydeco, co potęgowało nastrój miejsca. Najpierw zjedli gumbo. Potem Beck zaczął się przyglądać, jak Sayre odwija serwetkę, w którą była zawinięta kanapka. Bułka domowego wyrobu, gorąca, maślana, miękka wewnątrz, z chrupiącą skórką. Pomiędzy dwoma połówkami piętrzyły się tłuste, obtoczone w bułce tartej krewetki prosto z wrzącego oleju, liście sałaty i remulada. Wszystko to Sayre polała jeszcze sowicie sosem tabasco z butelki na stole. Odgryzła spory kęs. - Pyszne - mruknęła, przełykając. - W San Francisco mają niesamowitą kuchnię, ale to smakuje jak... - Jak co? - Jak dom. - Uśmiechnęła się z widocznym smutkiem i tęsknotą. Wpatrywał się w nią, jedząc. Wiedział, że Sayre to zauważyła. Czuła się niezręcznie, będąc w centrum jego uwagi, chociaż próbowała pokryć zmieszanie nonszalancją. Wreszcie zmarszczyła brwi i spytała: - Mam na twarzy sos albo coś w tym stylu? - Nie. - Więc dlaczego tak na mnie patrzysz? Spojrzeniem prowokował ją, by sama zgadła, ale nie podjęła wyzwania. Wrócili do jedzenia. Po jakimś czasie Beck zapytał: - Czy ty się kiedykolwiek pocisz? Spojrzała na niego i zamrugała, nie rozumiejąc: - Słucham? - Jest tu goręcej niż w samym piekle, nie ma wiatru, wilgotność powietrza sięga chyba dziewięćdziesięciu dziewięciu procent, połykasz sos z ostrej papryki niemal łyżkami, a mimo to zupełnie się nie pocisz. Twoja skóra nie jest ani trochę wilgotna. Jak to możliwe? - Ty też się nie pocisz. Beck otarł czoło rękawem i zademonstrował wilgotną plamkę. - Całe litry tego świństwa spływają mi po plecach i zbierają się wokół talii. - Była to oczywiście przesada, co wywołało szczery uśmiech Sayre. - Pocę się, chociaż rzadko - przyznała. - Muszę się naprawdę wysilić. - Ach, dobrze wiedzieć - odparł. - Zaczynałem już podejrzewać, że jesteś kosmitką i w ogóle nie masz gruczołów potowych. Gdy skończyli posiłek, Beck zgarnął śmieci i wrzucił do jednej z beczek po oleju, przekształconych w śmietnik. Wrócił do stolika, usiadł na blacie i oparł stopy na ławce obok Sayre. Zaczerpnął łyk piwa i spojrzał jej w oczy. - Masz coś przeciwko doktorowi Caroe? Ostrożnie odstawiła butelkę i serwetką pieczołowicie otarła jej powierzchnię z kropli wody. - Czy moja niechęć była aż tak widoczna? - Bardzo. Mając do wyboru, wymienić uścisk dłoni z doktorem albo pozostać w moich ramionach... - przerwał i zaczekał, aż popatrzy na niego - wolałaś nie podać dłoni doktorowi Caroe. Wiedząc, jak bardzo mnie nie lubisz, przyjmuję, że musisz nienawidzić tego człowieka. Sayre odwróciła głowę i spojrzała w kierunku grupki ludzi jedzących przy sąsiednim stoliku. Tammy nie spuszczała z niego wzroku, jakby odgady¬wała intuicyjnie, jaką walkę toczył ze sobą w tym momen¬cie. Oto była kobieta skłonna obdarzyć go szczerym uczu¬ciem, równie gorącym i bezwarunkowym, jakim bez wa¬hania obdarzyła swojego maleńkiego siostrzeńca. Kobieta, która z miłości potrafiła zostawić wszystko, co ceniła, i przenieść się na drugi koniec świata. Spojrzał jeszcze na wygasły wulkan i dodał:
©2019 coeptis.pod-miara.szczecin.pl - Split Template by One Page Love